Grzmot dział wstrząsnął zaraz po "kindii" zamkami i miastem. Już Turcy wyryli fosę wzdłuż zamku na pięćset łokci długą, w jednym miejscu zaś już się przy samym murze w głąb dobywali. Z fosy owej szedł na mury nieustanny ogień janczarek. Oblężeni czynili zasłony ze skórzanych worów wypchanych wełną, lecz że z szańców miotano bezustannie faskule i granaty, przeto koło armat padał trup bardzo gęsto. Przy jednym dziale granat zabił od razu sześciu ludzi z piechoty Wołodyjowskiego, przy innych raz w raz padali puszkarze. Do wieczora spostrzegli przywódcy, że trzymać się dłużej niepodobna, zwłaszcza że i miny mogły już lada chwila wybuchnąć. W nocy więc zeszli się rotmistrzowie ze swymi sotniami i do rana przenoszono wśród ciągłej strzelaniny wszystkie armaty, prochy i zapasy żywności na stary zamek. Ten, iż na opoce był fundowany, dłużej mógł wytrzymać, a zwłaszcza trudniej było pod niego się podkopać. Pan Wołodyjowski, zapytywany o to na radzie, rzekł, iż byle nikt układów nie poczynał, gotów i rok się bronić. Słowa jego doszły do miasta i wlały niezmierną otuchę w serca, wiedziano bowiem, że mały rycerz słowo zdzierży, choćby życiem miał za to przypłacić.
Opuszczając jednak nowy zamek, podłożono silne miny pod oba wyczółki i front. Miny wybuchły z wielkim hukiem około południa, lecz nie przyczyniły wielkiej szkody Turkom, bo ci, pamiętając wczorajszą naukę, jeszcze się nie byli ośmielili zająć opuszczonego miejsca. Natomiast oba wyczółki, front i główna część nowego zamku utworzyły jeden olbrzymi wał gruzów.
Gruzy owe utrudniały wprawdzie przystęp do starego, ale dawały doskonałą zasłonę strzelcom, a co gorzej górnikom, którzy nie zrażeni widokiem potężnej opoki, wnet nową minę wiercić poczęli. Czuwali nad tą pracą biegli inżynierowie włoscy i węgierscy, na służbie sułtańskiej będący, i praca szła sporo. Oblężeni nie mogli "zrażać" nieprzyjaciela ni z dział, ni z muszkietów, bo go widać nie było. Zamyślał pan Wołodyjowski o wycieczce, lecz zaraz nie można było jej przedsiębrać. Żołnierze zbyt byli strudzeni. Dragonom porobiły się na prawych ramionach od ustawicznego przykładania kolb sine narywy, tak wielkie jak bochny chleba. Niektórzy prawie zupełnie nie mogli ręką poruszyć; tymczasem stało się widoczne, iż jeśli kowanie miny potrwa jeszcze jakiś czas bez przerwy, to główna brama zamkowa niechybnie w powietrze zostanie wysadzona. Przewidując to pan Wołodyjowski kazał za tą bramą sypać wysoki wał i nie tracąc otuchy mówił:
A co mi tam! wyleci brama, to się zza wału będziem bronić; wyleci wał, to przedtem usypiem drugi - i tak dalej, póki łokieć gruntu będziem czuć pod nogami. Lecz pan jenerał podolski utraciwszy wszelką nadzieję pytał:
A gdy i łokcia zbraknie?
To i nas zbraknie! - odpowiedział mały rycerz.
Tymczasem kazał miotać na nieprzyjaciela ręczne granaty, które wiele szkód czyniły. Najsprawniejszym w tej robocie okazał się pan porucznik Dębiński, który bez liku Turków nabił, póki mu zbyt wcześnie zapalony granat nie pękł w ręku i całkiem onej nie urwał. W ten sposób poległ i kapitan Szmit. Wielu ginęło od działowego ognia, wielu od ręcznej broni, z której strzelali janczarowie wśród gruzów nowego zamku ukryci. Przez ten czas z dział zamkowych mało strzelano, czym niepomału stropili się panowie rada w mieście. - Nie strzelają, to już widać i sam Wołodyjowski zwątpił o obronie - takie było powszechne mniemanie. Z wojskowych żaden nie śmiał pierwszy wypowiedzieć, że pozostaje już tylko najlepsze kondycje uzyskać; ale ksiądz biskup, próżen rycerskich ambicji, głośno to wypowiedział. Przedtem jednak posłano jeszcze pana Wasilkowskiego do generała po wiadomości z zamku. Ów odpisał: "Zdaniem moim zamek i do wieczora się nie utrzyma, ale tu myślą inaczej."
Po przeczytaniu tej odpowiedzi nawet i wojskowi poczęli mówić:
Słowa te wydostały się na miasto i spowodowały wielkie zbiegowisko. Tłum stał przed ratuszem niespokojny; milczący, raczej nieprzychylny niż przychylny układom. Kilku bogatych kupców ormiańskich cieszyło się po cichu w sercach, że oblężenie się skończy, a targi się rozpoczną; lecz inni Ormianie, z dawien dawna w Rzeczypospolitej osiedli i wielce jej przychylni, a dalej Lachowie i Rusini chcieli się bronić.
I pomruk niezadowolenia stawał się coraz głośniejszy, aż nagle i niespodzianie zmienił się w okrzyki uniesienia i wiwaty.
Co się stało? Oto na rynku pojawił się pan Wołodyjowski w towarzystwie pana Humieckiego, bo ich jenerał umyślnie wysłał, aby sami zdali sprawę z tego, co się w zamku dzieje. Tłumy ogarnął zapał. Niektórzy krzyczeli tak, jakby już Turcy wdarli się do miasta; innym łzy napływały do oczu na widok uwielbionego rycerza, na którym znać było trudy nadzwyczajne. Twarz miał sczerniałą od dymu prochowego i wychudłą, oczy czerwone i wpadnięte, lecz spoglądał wesoło. Gdy obaj z Humieckim przedarli się wreszcie przez zbiegowisko i weszli na radę, i tam powitano ich radośnie, ksiądz biskup zaś rzekł zaraz:
Na to Humiecki, który był człowiek bardzo żywy, a do tego możny familiant, nie oglądający się na ludzi, odrzekł ostro:
Wszystkie oczy zwróciły się na małego rycerza, on zaś ruszył żółtymi wąsikami i odrzekł:
Dla Boga! kto tu o poddaniu wspomina? Albożeśmy to nie przysięgli Bogu żywemu, że jeden na drugim padniem?
Przysięgaliśmy, że uczynim, co w mocy naszej, i uczyniliśmy wszystko! - odrzekł ksiądz biskup.
Kto co obiecywał, niech za to odpowiada! Jam z Ketlingiem przysięgał, że do śmierci zamku nie damy - i nie damy, bo jeślim ja obowiązany każdemu człowiekowi słowa kawalerskiego dotrzymać, to cóż dopiero Bogu, któren szarżą wszystkich przenosi?
No, a jak z zamkiem? Słyszeliśmy, że mina pod bramą? Długoż wytrzymacie? - pytały liczne głosy.
Mina pod bramą jest albo będzie, ale też już i wał przed bramą grzeczny się wznosi, i hakownice kazałem na niego pozaciągać. Bracia kochani, bójcie się ran boskich; pomyślcie, że poddając się trzeba będzie kościoły w ręce pogan oddać, którzy je na meczety pozamieniają, aby w nich sprosności odprawować! Jakże to z tak lekkim sercem o poddaniu mówicie? Jakim sumieniem chcecie otworzyć furtę srogiemu nieprzyjacielowi do serca ojczyzny? Jać w zamku siedzę i min się nie boję, a wy się ich w mieście, opodal, boicie? Na miły Bóg! nie dajmy się, pókiśmy żywi! Niech pamięć tej obrony między potomnymi zostanie, jako zbaraska została!
Zamek w kupę gruzów Turcy obrócą ! - odrzekł jakiś głos.
To niech obrócą! Z kupy gruzów też się bronić można!
Tu zbrakło nieco cierpliwości małemu rycerzowi:
I będę się z kupy gruzów bronił, tak mi dopomóż Bóg! Wreszcie powiadam tak: zamku nie poddam! Słyszycie?
I miasto zgubisz? - pytał ksiądz biskup.
Mali na Turka pójść, to wolę je zgubić! Przysięgłem! Więcej słów nie będę tracił i idę sobie z powrotem między armaty, bo te Rzeczypospolitej bronią, zamiast ją przedawać!
To rzekłszy wyszedł, a za nim Humiecki trzasnął drzwiami na odchodnym i obaj bardzo spieszyli, było im bowiem istotnie lepiej wśród gruzów, trupów, kul niż wśród ludzi małej wiary. Po drodze dognał ich pan Makowiecki.
Michał - rzekł - powiadaj prawdę, zaliś dla dodania serca tylko o oporze mówił, czyli też naprawdę potrafisz w zamku wytrzymać? Mały rycerz ramionami ruszył.
Jak mi Bóg miły! Niech miasta nie poddają, a będę się rok bronił!
Czemu nie strzelacie? Ludzie się tym straszą i dlatego o poddaniu gadają.
Nie strzelamy, bośmy rzucaniem ręcznych granatów byli zabawni, które też znaczne szkody w górnikach uczyniły.
Słuchaj, Michał, macieli w zamku takowe obrony, byście i w tył od Ruskiej bramy bili? Gdyby bowiem (uchowaj Boże!) Turcy tamę przerwali, to się do bramy dostaną. Ja ze wszystkich sił pilnuję, ale z samymi mieszczany, bez żołnierzy, rady nie dam.
Na to mały rycerz:
Usłyszawszy to pan Makowiecki uradował się bardzo i już chciał odchodzić, gdy mały rycerz zatrzymał go jeszcze i spytał:
Makowiecki spuścił głowę.